Relacja 8


|1 |2 |3 |4 |5 |6 |7 |8 |9 |10

(Pawel)
Kiedy Prezes wyruszyl w swiat w poszukiwaniu opony, pozostala czesc ekipy w osobach Macka i Pawla, pomknela na poludnie w kierunku najdluzszego kompleksu wydm Swiata: Khongoryn Els. Zeby nie isc na latwizne wybralismy droge przez Góry- Altaj Gobijski. Z kazdym kilometrem teren stawal sie coraz bardziej urozmaicony i trudny. Jadac na azymut wedlug GPS w koncu zgubilismy sciezke i trafilismy na mocno sciety grzbiet z przepieknym widokiem na dzika okolice. Kozice, orly i motocykle, czyz to nie romantyczne? Chcielismy trafic do wawozu, gdzie latem lezy snieg. Pojawila sie nadzieja: w dole, u podnóza grzbietu znajdowala sie droga (w rozumieniu mongolskim, w europejskim sa to slady po srodkach transportu (wielbladach, koniach, samochodach)). Wystarczylo "zaledwie" zjechac po 30-stopniowej, kamienistej pochylosci i gotowe. Jakims cudem obylo sie bez ofiar w ludziach, a my szczesliwi przeganiajac napotkane wielblady dotarlismy do rozszerzajacej sie ku górze szczeliny skalnej- wejscia do wawozu. O dziwo stal tam UAZ, jednak Bardziej niz sam samochód zaniepokoil nas pistolet lezacy na masce. Moze odbywa sie tu jakas mafijna egzekucja albo trwa oblawa na koniokradów? Niesmialo wychylilismy sie zza skaly. Zobaczylismy cos czego, nie wymyslilby sam Alfred Hitchcock: tuz obok przeplywajacego strumyka dwie rodziny mongolskie urzadzily sobie piknik... Plastikowy pistolet nalezal do jednego z gromadki dzieci! Oczywiscie zaproszono nas na uczte. Skladala sie z tlustej zupy grzybowej i baraniny przyrzadzanej na rozzarzonych weglach, skrzypiacych co jakis czas miedzy zebami. Po pamiatkowych fotografiach przeprawilismy sie przez waska brame wawozu i skierowali na poludniowy zachód. Wspinaczka na kolejne grzbiety stawala sie niekiedy bardzo karkolomna, maszyny zdawaly sie przeczyc prawom fizyki mozolnie zdobywajac wysokosc. Tego dnia ustanowiony zostal nasz rekord: 2676 m n.p.m. (wg wskazan GPS). TTR'a uznala najwidoczniej, ze nalezy w jakis sposób podkreslic wage chwili wiec zlapala gume. Naprawa polaczona z obiadem odbyla sie w pieknej scenerii. Wysokie góry opuscilismy po dwóch godzinach jazdy, od momentu naprawienia detki. To równiez nie bylo latwe; co kilka kilometrów napotykalismy wyschniete koryta rzek. Huraganowy wiatr i towarzyszacy mu deszcz stanowily dodatkowe atrakcje.
Im blizej wydm, tym bardziej pustynna pogoda i ubozsza roslinnosc. Okolo godziny siedemnastej, po przekroczeniu granic parku narodowego Gurvan Saykhan naszym oczom ukazaly sie pierwsze, niewielkich rozmiarów wydmy. Czysciutki bialy piasek byl dobra alternatywa dla burego zwiru, na którym niemal codziennie dotychczas rozbijalismy obóz. W tym rejonie deszcz pada srednio cztery razy do roku, w odróznieniu od pobliskich gór, gdzie opady nie sa rzadkoscia. Spimy na miekkim piasku, pod golym niebem. Wraz ze wschodem Slonca, czyli okolo godziny ósmej miejscowego czasu, konsumujemy sniadanie. Sielankowa atmosfere zaklóca.... Ulewa! Zupelnie przemoczeni kierujemy sie w glab parku, mijajac coraz okazalsze wydmy. Zdecydowalismy dotrzec do jednego kolosa, ale teren okazal sie byc zbyt grzaski i zmusil nas do odwrotu na szlak. Ten, jak sie okazalo, prowadzil do siedziby wladz parku i jednoczesnie wypozyczalni wielbladów. Nie minelo dziesiec minut, a juz siedzielismy w siodlach. Zwierzeta swoim zachowaniem potwierdzily panujaca opinie o ich wrednym charakterze. Podczas dwugodzinnej wedrówki wypróbowaly wszelkie mozliwe sposoby aby nas zniechecic do dalszej jazdy (tylko galopowac im sie nie chcialo). Mimo wszystko nie zalowalismy: u podnóza piaskowych kolosów plynela nie wysychajaca latem rzeka. Zasilala w wode kipiaca zielenia roslinnosc. Kontrast pomiedzy flora, a snieznobialymi górami piasku byl wprost bajkowy. Schodzac z wielbladów docenilismy komfort siedzen motocyklowych. Po uregulowaniu naleznosci za przejazdzke, jakis dziwnie ubrany gosc zazadal oplaty za wjazd do parku Byl straznikiem, swiadczyly o tym wylacznie sprzedawane przezen bilety.
Droge powrotna odbylismy równiez przez góry, fundujac sobie nocleg na 2300 m n.p.m. Ksiezyc swiecil tak mocno, ze aby sie poruszac nie bylo potrzebne zadne sztuczne zródlo swiatla. Temperatura spadla tej nocy do okolo 0oC- to znak nadchodzacej jesieni. Do Dalanzadgad dotarlismy na oparach benzyny. Ku zaskoczeniu czekal tam na nas Przemas z opona.

|1 |2 |3 |4 |5 |6 |7 |8 |9 |10