Relacja 6


|1 |2 |3 |4 |5 |6 |7 |8 |9 |10

Zakladaja caly motocyklowy strój Pawki i maja wielki ubaw. Rozmowa odbywa sie jedynie na migi - wlasciwie malo kto mówi tu po rosyjsku.
Jedziemy w kierunku Erdenet . Warto zaznaczyc, ze to droga asfaltowa. Potem juz do konca wyjazdu nie zobaczymy go wiecej. Moze sie to wydawac dziwne, ale bardzo stesknimy sie za nim. No ale w koncu jest off-road. Jest bosko! Wlasciwie nie ma tu dróg, tylko jest pelno sladów po UAZ-ach, które rozjezdzaja sie we wszystkie strony. Uwazam, ze GPS jest tam niezbedny. Kazdego ranka przygotowywalem kilka waypointów na postawie mapy 1:1000 000. Starlismy sie jechac w kierunku punktu docelowego po jakis sladach. Czesto slady po prostu znikaly. Krótko wystrzyzona trawa, na horyzoncie widac jedynie step i prujemy tak w trójke na przelaj - po prostu czadowe uczucie. Takiej jezdzie towarzysza wrazenie, których nie da sie opisac. Wieczorem rozbijamy sie nad rzeka Orchon. Stado koni wlasnie przybieglo sie napic. W jurcie obok odbywa sie rodzinny koncert. Mongolska muza, a szczególnie ich spiewy sa niesamowite. Nastepnego dnia kierujemy sie na Karakorum. Jedziemy bardzo kamienistym odcinkiem, na którym Przemas lapie gume. Jeszcze nie jestesmy wprawieni wiec wymiana idzie nam troche slamazarnie. Pod wieczór dojezdzamy do Chaszat. Jestesmy wykonczeni, wiec wykupujemy wszystkie zapasy wody i wlewamy je w siebie. Gul, gul, gul, spojrzenie na motorek Przemka - znowu guma. Lyzki w ruch, klejenie, 1500 ruchów mini-pompka i gotowe. Slonce juz powoli zachodzi, ale jeszcze troche damy rade. Wyjezdzamy 10km za miasto i znowu bum. Juz sie pewnie domyslacie - to taka nowa swiecka tradycja: "Przemkowa guma". Tylko, ze tym razem kamol porzadnie rozcial opone. W lekkim obledzie spowodowanym zmeczeniem Przemas lata dziure. Jestem tak zmeczony, ze padam przy motorku i zasypiam. Dzieki porannej burzy piaskowej mam darmowy piling - teraz jestem gladziutki i piekny. Jedziemy do Karakorum - jest tam piekny stary klasztor, ale wlasciwie bardziej interesuje nas... wulkanizator. Opona zostaje naprawiona, robimy wiec uczte plackowa, która trzeba od razu zdezynfekowac. Juz chcemy jechac dalej - ale spokojnie, nie tak szybko. Tym razem gume lapie moja TTR-a, jednak z klasa bo 5-metrów od zakladu wulkanizacyjnego. Rundka po klasztorze i ruszamy dalej na lekki offroad po górach - czujemy sie jak na rollercosterze. Trawa wystrzyzona jak na polu golfowym: jedziemy w góóóóre i w dóóól. Na nasz widok z jurt wybiegaja wielgachne psy. Panicznie sie ich boje, wiec zasuwam jak wariat. Ubaw mamy przedni. Podczas przeprawy przez rzeke Pawka wali spektakularna glebe. To znak, ze tutaj musimy sie rozbic. Na kolacji tradycyjnie pojawia sie Mongol. Zrywa sie straszna burza. Nawet tubylec jest przerazony, wiec pijemy "na zdrowie" dla kurazu. Kon naszego goscia jest jeszcze bardziej spanikowany i w koncu ucieka. Potem galopuje w ta i z powrotem. Leje, wieje i wala pioruny. W punkcie kulminacyjnym moja palatka zostaje rozerwana, motocykle sie przewracaja, a Mongol ucieka. My tez sie przewracamy, tyle ze ze smiechu.
Nastepnego dnia jedziemy przecudna droga wzdluz rzeki do Arwanzjejew. Mam dwie kraksy, po których dostaje niezlego krwotoku z nosa. Przemas ma powazne problemy zoladkowe - wyrzuca to z siebie.
Dojazd do poludniowej czesci Mongolii zabral nam jeszcze dwa dni. W miedzy czasie rozgwintowalem nakretke od tylnej osi, pekaly stelaze, a Przemas zlapal kilka gum. Nawet rytualne oblanie mlekiem motocykli przez zyczliwa Mongolke nic nie pomoglo.
(Pawel)
Po ciezkiej przeprawie przez pól pustyni w kierunku jej poludniowych rubiezy naszym oczom ukazal sie, falujacy w rozgrzanym do granic mozliwosci powietrzu, obraz miasta. W miare zblizania sie przybieralo ono wizerunek europejskiej wsi. Tyle, ze ta "wies" byla naprawde olbrzymia i nic w tym dziwnego; Dalanzadgad mozna znalezc nawet na wielu mapach swiata. Ok. 50 stopni w Sloncu przypominalo nam, jak bardzo chce nam sie pic, lezec w cieniu, ze nie wspomne o nasuwajacym sie wciaz pytaniu: czy ja, w moich grubych skórzanych butach, kurtce, kasku i rekawicach, jestem masochista? W koncu nadal odczuwalem pewien rodzaj przyjemnosci... Troche sie rozmarzylem, a rzeczywistosc okazala sie jeszcze mniej rózowa niz wtedy, kiedy juz calkiem stracila chocby najbledszy odcien rózowego koloru (czyli gdzies w okolicach piatego sierpnia). Otóz 140 km wczesniej Przemas, który dotychczas dzielnie walczyl o kazdy kilometr ze swoja popsuta opona, najwyrazniej zaczal tracic przewage, kiedy jego guma postanowila samodzielnie wybrac sie na rekonesans okolicy...
(Przemek)
Zasuwamy jakies 90-100 km/h. Droga jest twarda zwirowata - jak na wiekszosci Gobi. Chlopaki jak zwykle tna przodem. Odstepy miedzy nami dochodza do 200-300 m, bo strasznie sobie wzajemnie kurzymy. Jade na stojaco...nagle glosny huk ... tylne kolo zblokowane. O dziwo motorek toczy sie w miare prosto... Po chwili udaje mi sie zatrzymac( bez gleby). Nie powiem, troche cisnienie mi skoczylo. Jeszcze w czasie hamowania migam swiatlami ale chlopaki mnie nie widza i po chwili nikna za niewielkim wzniesieniem. Tylna opona wypadla z felgi, a detka po prostu eksplodowala. Znaczy sie: mam problem. Opona zostala uszkodzona w czasie poprzednich 5-cio krotnych napraw i przerwane zostaly druciane obrecze na jej brzegach. Juz wiem, ze ogumienie jest do wymiany. Tylko na co???

|1 |2 |3 |4 |5 |6 |7 |8 |9 |10