Spływ tratwą Małym Jenisejem w republice Tuwy (Rosja) , Sierpień 2000
(Kyzyl-Chiem, Ka-Chiem)

W wakacyjnej wyprawce wzięło udział 7 osób. Na czele ekipy stali Anatol i Alieksiej - starzy wyjadacze, którzy od 30-lat jeżdżą co roku na spływy po rzekach syberyjskich. Reszta grupy to Wojtek, Alosza, Kuba, Marek i Ja - Maciek.

Kuba, Alosza, Alieksiej, Marek, Maciek, Anatol, zdjęcie robi Wojtek

Spływ miał się odbyć na własnoręcznie zbudowanej tratwie, na rzece Mały Jenisej w republice Tuwy. Część grupy - szefostwo i Alosza z powodu dużej ilości ekwipunku dojechali do Kyzyłu (stolica Tuwy) koleją transsyberyjską. My pojechaliśmy do Moskwy pociągiem, stamtąd samolotem do Krasnojarska, a potem samolotem do Kyzyłu. Tu spotkaliśmy się wszyscy w komplecie.
Zaraz po przyjeździe robimy sobie zdjęcie, przy obelisku wyznaczającym centrum Azji. Miasto robi przerażające wrażenie. Stoją tu całe osiedla bloków, których budowę przerwano z dnia na dzień. Pełno tu opuszczonych fabryk, tartaków - wszystko się wali. Te nagłe zmiany zaszły po upadku ZSSR. Widocznie Tuwińcy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Robimy sobie krótką wycieczkę po okolicy. Na wyboistych drogach świetnie spisuje się rosyjski Ułaz. Krajobrazy jak na księżycu. Kąpiemy się w słonym jeziorze. Wieczorem obowiązkowo bania (rosyjska sauna) i impreza integracyjna.

Następnego dnia przygotowujemy cały nasz sprzęt i jedziemy na lotnisko. Ładujemy wszystko do wielkiego transportowego helikoptera i odlatujemy w kierunku Mongolii. Zostajemy wyrzuceni na małej wysepce na rzece, tuż przy granicy Rosyjsko-Mongolskiej.


Rozbijamy obóz i zabieramy się za budowę tratwy - wszystko zgodnie z rozkazami Anatola i Alieksieja.


Po dwóch dniach katorżniczej pracy nasza tratwa jest gotowa. Jest to drewniana konstrukcja osadzona na 5 gumowych pływakach.


Czeka ją ciężki sprawdzian, bo rzeka jest czwartego stopnia trudności (w skali od 1 do 6). Przed nami trzy tygodnie spływu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. W grupie panuje wojskowa dyscyplina, więc radzimy sobie całkiem nieźle.

W dzień jest bardzo gorąco, a w nocy temperatura spada do zera. Mam kiepski śpiwór, więc wrzucam na siebie wszystko co wziąłem. Najgorsze są potworne ilości komarów i muszek. Widoki są niesamowite. Rzeka wije się w pięknym kanionie.

Największą adrenalinę wywołują przejścia przez progi. Fale są naprawdę wysokie. Woda wydaje się płynąć we wszystkie strony.


Głównym naszym pożywieniem są ryby, które dla urozmaicenia jemy na wszelkie możliwe sposoby: surowe, solone, suszone, wędzone, smażone, gotowane, pieczone. Ryby łowi się tu tak łatwo, że tylko myśl o tym że trzeba będzie to wszystko później wypatroszyć każe zakończyć połów.


Dla odmiany robimy sobie wyjście na 3 dni w góry. Wejście jest ciężkie, ale nagrodą są niesamowite widoki ze szczytu i wielka satysfakcja. Przez gęstą tajgę staramy się iść ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta.




Na dole zostaje Alosza, który zbudował w tym czasie wędzarnię ryb. Bardzo się z tym namęczył, ale te rybki były dla nas później największym przysmakiem.
Wymęczeni wędrówką po górach, robimy sobie po powrocie banię: rozgrzewamy przez kilka godzin kamienie wulkaniczne w ognisku, a potem zanosimy je do namiotu i wrzucamy do misek z wodą i ziołami. Po kilkunastu minutach pocenia się wyskakujemy z namiotu prosto do lodowatej rzeki - czujemy się jak nowonarodzeni.

Niezłą atrakcję zorganizował nam Alosza. Reszta grupy zajęta była przygotowywaniem kolacji i rozbijaniem obozu, kiedy nagle słyszymy straszne trzaski kołowrotka z wędki Aloszy. Pomyśleliśmy, że znowu haczyk zahaczył się o dno i Alosza nie może wyciągnąć linki. Nagle widzimy jak z wody wyskakuje ponad metrowy potwór. Wszyscy podbiegamy do Aloszy - Anatol bierze ze sobą siekierę. Żeby taką wielką rybę wyłowić, trzeba ją długo męczyć. Po 40 minutach walki wykończona ryba podpływa do brzegu. Kilka walnięć wielką pałką po głowie załatwia sprawę. Był to niezły okaz Tajmienia - jak się później okazało jego mięso to prawdziwy przysmak. Mnie najbardziej smakował na surowo.

 

W trzecim tygodniu naszej wyprawy spotkała nas straszna przygoda. Od paru dni padał deszcz, więc poziom wody się podniósł i rzeka zrobiła się naprawdę dzika.

Płyniemy sobie, podziwiamy widoki, a tu nagle przed nami pojawia się 6 metrowa dziura. Nie zdąrzyliśmy wykonać żadnego manewru. Wpadamy w nią, zostajemy zalani i jesteśmy pewni że to już koniec. Siedzę na środku tratwy. Kiedy odwracam się widzę, że tyłu po prostu nie ma.

Tratwa złamała się na pół. W wodzie z żywiołem walczy Marek i Alieksiej. Na szczęście mamy wszyscy kapoki. Alieksiejowi udaje się dopłynąć do tratwy - a raczej do tego co z niej zostało. Prąd rzeki porwał Marka i widzimy jak co jakiś czas znika po wodą. Po długiej walce udaje mu się wydostać na brzeg. My też nie jesteśmy w najlepszej sytuacji. Nie ma tylnego wiosła, więc całkowicie straciliśmy sterowność. Przed nami kolejne progi, a my nie mamy żadnej możliwości manewrowania. Rozwścieczona rzeka rzuca nami we wszystkie strony. Straciliśmy większość sprzętu i żywności. Próbujemy wyłowić jedną z beczek, ale bez skutecznie. Po kilku kilometrach udaje nam się dopłynąć do brzegu. Nasza tratwa do niczego już się nie nadaje, a straciliśmy cały sprzęt potrzebny do budowy nowej.


Alieksiej rusza w górę rzeki w poszukiwaniu Marka. Po paru godzinach wracają razem. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wszyscy żyjemy, bo wyglądało to wszystko naprawdę niebezpiecznie. Alieksiejowi udało się znaleźć domek myśliwski, a w nim siekierę, piłę i gwoździe - czyli wszystko co było nam potrzebne do zbudowania nowej tratwy. Niestety straciliśmy prawie cały prowiant, a wędki się połamały. Obcięliśmy więc nasze racje żywnościowe do minimum. Po dwóch dniach ruszyliśmy dalej - teraz już z większym szacunkiem do rzeki.

Pewnego dnia zobaczyliśmy na brzegu machającą do nas kobietę. Po pierwsze byliśmy zaskoczeni widokiem innego człowieka, a po drugie ta kobieta była ubrana w strój z epoki średniowiecza. Kiedy podpłynęliśmy zobaczyliśmy jeszcze podobnie ubranego mężczyznę z długą brodą. Przez chwilę myślałem, że może w trakcie naszego wypadku przenieśliśmy się w czasie. Okazało się, że są to starowiercy (ludzie którzy oderwali się w XVII wieku od religii prawosławnej i ukryli się na Syberii przed prześladowaniami). Udało im się złapać jeden z naszych gumowych pływaków i beczkę. Dostaliśmy wszystko z powrotem. Obiecano nam również, że w klasztorze starowierców (dzień drogi z tąd) poratują nas jakimś prowiantem. Podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Ludzie Ci uważają, że wszelkie wynalazki cywilizacji są dziełem szatana, więc niestety nie pozwolili zrobić sobie zdjęcia.
Zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, gdzie wszystkie ekipy przepływające tą rzeką zostawiają jakiś ślad po sobie - na drzewie są tabliczki z różnymi nazwami miejsc skąd przybyli tu podróżnicy. Z Polski jeszcze tu nikogo nie było. Jest tu także zeszyt w którym podróżnicy opisują krótko swoje przygody - my oczywiście też to zrobiliśmy. Przeczytaliśmy, że dwa tygodnie przed nami jednemu z uczestników wyprawy podczas wywrotki na rzece wyrwało rękę, a miesiąc temu ktoś zginął. Tym bardziej doceniamy to szczęście, że nasza przygoda skończyła się szczęśliwie.

Następnego dnia dopłynęliśmy do klasztoru starowierców. Dostaliśmy suszone poziomki, suszone buraki, masło, śmietanę i chleb. Wieczorem urządziliśmy sobie prawdziwą ucztę.

zdjęcie zrobione z ukrycia

domek starowiercy

Pod koniec naszej podróży widzieliśmy już coraz więcej chatek i małych wiosek. Większość z nich zamieszkiwana jest przez starowierców. Po trzech tygodniach dotarliśmy do Kyzyłu.

Byliśmy strasznie spragnieni wszelkich dobrodziejstw cywilizacji. U znajomego Anatola mieliśmy wspaniałą banię, a później impreza: kartofle z ogródka, kiełbasa i piwko to było to o czym marzyłem. Całą noc opowiadaliśmy znajomym nasze przygody....
Rano ruszyliśmy w drogę powrotną: samolotem do Krasnojarska, następnie samolotem do Moskwy i pociągiem do Gdańska.

Wyjazd był dla nas naprawde niesamowity. Obiecałem sobie, że muszę tu niebawem wrócić. Nie mogłem się zbyt długo nacieszyć pobytem w domu, gdyż po paru dniach miałem ruszyć na następną ciekawą wyprawę - motocyklem z Gdańska do Dakaru.

Maciej Swinarski