Relacja

Ekipa:
Marcin-Safran na Transalpie z Gdańska
Mirek z Chorzowa na TTRce
Ja-Maciek z Gdańska na TTRce


Plan: Tydzień w Karpatach Ukraińskich i tydzień w Karpatach Rumuńskich Pewnego pięknego dnia, a była to sobota w pierwszej połowie lipca, właściwie na początku lipca, a dokładnie 1 lipca 2006, ruszyliśmy z Safrańcem z Gdańska w kierunku granicy Ukraińskiej. Późnym popołudniem dotarliśmy do granicy, gdzie czekał na nas Mirek i jego pikna nie śmigana TTRa. Przez granice bezczelnie udało nam się przecisnąć, więc było bezboleśnie - no prawie, bo Safran zaliczył pierwszą glebę, czym rozpoczął nową tradycję pt. "Transalp Down".

Ukraina


Wieczorem dojechaliśmy do Lwowa. Zatrzymaliśmy się w hotelu Lwów - wielki, socjalistyczny budynek w centrum miasta z niesamowitymi korytarzami od długości 777m. Następnie obowiązkowo lwowskie pielmienie + stakanciki wódki (tradycja) + piwo (ekstradycja). Potem był chyba jeszcze jakiś jumparaound.



Następnego dnia sekcja kulturalna Safranow zarządziła ukulturalnianie: opera, Cmentarz Orląt Lwowskich, nawet kulturalne śniadanie zjedliśmy z Panem kelnerem, który po otrzymaniu stosownej zapłaty powiedział kręcąc głową: nuuuu mala.
Wsiedliśmy na bajki i jazda w kierunku Karpat. Za miejscowością Wyszków zaczynał się szlak, który biegnie wzdłuż przedwojennej polsko-rumuńskiej granicy. Po tym całym asfaltowaniu z wielkim podnieceniem czekałem na offroad. Szlak rzeczywiście był gdzie miał być no i po jakiś 50 metrach Safran na ziemi, Mirek na ziemi, a mi się morda złośliwie cieszy;)

Piękne widoki, zjazdy, podjazdy, gleby, gleby. Wieczorem rozbijamy się na jakimś szczycie. Jesteśmy wykończeni, są bronksy, widoczki - mioodzioo (waypoint: ENDURO2, 1308m.n.p.m). Niby środek lata, ale w nocy jest megazimno.

Następnego dnia enduro ciąg dalszy. Natrafiamy na podjazd "nie do zdobycia", więc objeżdżamy górę. Szlak z błotnistego zamienia się w bagnisty, z bagnistego w strumyk.

Znowu próbujemy zdobyć szczyt, na TTR-ce jest ciężko, ale jakoś jedzie, ale dla trapa to już za wiele. Zjeżdżamy w kierunku Sinewirskiej Polany i szutrem chcemy znowu dojechać do naszego "granicznego" szlaku (kierunek szczyt Kruhla Młaka). Jest pięknie, słońce, strumyk z górska czystą wodą, ale z szutru robi się bagno a ze strumyka górska rzeczka. Na zmianę jedziemy korytem rzeki, albo rzeźbimy w bagnie. W pewnym momencie Trap przy pełnym gazie nawet nie drgnie. Parę lat temu, kiedy ujeżdżałem trapa, w podobnych okolicznościach spaliłem sprzęgło, więc miałem przeczucie, że będzie powtórka z rozrywki. Wystarczyło jednak wydłużyć linkę, ale gwiazdy na niebie, szum strumyka, przechodzące obok niedźwiedzie, wszystko wydawało się krzyczeć, że to sprzęgło nie da rady.

Kiedy po 3 godzinach rzeźbienia udało się przejechać 100m poddaliśmy się, obiad, relaks i odwrót. W tym rejonie wyczerpały się nasze możliwości, więc pojechaliśmy w kierunku cywilizacji. Asfaltem do Kołoczawy, shopping, rekonesans i tubylcy kierują nas na fajny offroad. Przy ostrzejszych podjazdach z wydechu trapa wydobywa się biały dym, który czasami przykrywa całą górę…hmm. Wieczorem udaje nam się wjechać na szczyt gdzie się rozbijamy (waypoint: ENDURO3)… piwko, widoczki, miodzio!

Następnego dnia nasz piękny szlak zamienia się w porywistą górską rzekę. Po drodze spotykamy ekipę na lekkich endurach z czech. Kiedy widzą Safrana na trapim wpadają w małą konsternację, a potem wyciągają aparaty, kamery i się dziwują. Po 777 glebach trapa dojeżdżamy do normalnego szutru, kąpiel w górskiej rzece.

Kierunek cywilizacja: Ust Chorna, gdzie zapodajemy sobie double-pielmienie-penetrejszon + ukraińska Kola i znowu zaczyna nas ciągnąć na graniczny szlak. Dojeżdżamy do Lopuchiwa, gdzie spotykamy znowu enduro-Czechów. Mówią, że trasa jest nie do przejechania. Humor mi się lekko psuję. Oglądamy wspólnie mapy i jakoś brakuje koncepcji. Czesi robią odwrót. Nagle pojawia się młody chłopaczek, pokazuje mu mapę, ale jakoś bez wiary, że on nam pomoże. A on pewnie mówi, tędy się nie da, musicie pojechać tu i tam. Hura! Udaje nam się dojechać do czerwonego szlaku i jedziemy przecudną trasą, która biegnie przez szczyty: Berlińska (1560), Podpula (1634), Ungariaska (1707), Bliznica (1883). Robi się ciemno, nie mamy ze sobą prowiantu, więc postanawiamy zjechać do doliny. Tam spotykamy dużą grupę jeep-owców, która rozbiła się nad rzeką. Długo próbuje sformułować jakieś sensowne pytanie w języku rosyjsko podobnym, kiedy zauważam, że wszystkie samochody mają polskie rejestracje. Dostajemy info, że do cywilizacji jest daleko, ale 200m dalej jest jakaś chata. Jedziemy tam. Jest życie, jest nawet domek gdzie możemy się przespać, a najważniejsze że miła Pani zrobi nam kolacje. W domku jest mamuśka, córeczka i synalek, przyjeżdżają tu co roku latem ze swoimi krowami, żeby je tu wypasać.

Następnego dnia jedziemy w kierunku Jasnji. Ostre zjazdy a Safranowi właśnie skończył się tylny klocek hamulcowy, więc są gleby. Jedna bardzo efektowna, przy grupie 30 turystów z aparatami. Szara taśma to podstawowe narzędzie na takim wyjeździe. Próbujemy wyjąć tylny klocek, ale urywamy jakąś śrubę i kupa.

W Jasinji zarzucamy kalorie i jedziemy do warsztatu wykombinować coś z tylnim hamulcem. Mechanik radzi sobie szybko z zerwaną śrubą. Mam zapasowy klocek do TTRy, ale niestety jest trochę inny niż ten w Hondzie. Pomysł jest taki, żeby przyspawać klocek z Yamahy do tego co zostało z klocka po Hondzie – o dziwo działa!

Za Jasinją wjeżdżamy na offroad w kierunku Howerli (2058 - najwyższy szczyt Ukrainy). Tego wieczoru rozbijamy się w super miejscu nad górskim potokiem, gdzie możemy się wykąpać i schłodzić bronxy.

Następnego dnia pniemy się w górę, przejeżdżamy pod pięknym szczytem Pietros (2020) i jedziemy w kierunku Howerli. Zostawiamy bajki przy leśniczówce i po 30 min jesteśmy na szczycie. Jupiii!!!

Zaczyna padać, więc w dół do bajków i jazda na południe. Genialny zjazd, mokro, lekkie błoto, super zakręty, czuję się jak na roller-costerze. Wieczorem docieramy do Rachowa. Znajdujemy miejsce do spania w domku, więc jest łóżko, ciepła woda, luksusy ful wypas. Kalorie, procenty i spać.

Dzisiaj Rumunia! Na mapie wygląda, że mamy do granicy rzut beretem. Ale kiedy dojeżdżamy do miasta Wielkij Biczków okazuje się, że drogowe przejście graniczne jest kawał drogi stąd. Tniemy, tniemy i jesteśmy w Rumunii!!

Rumunia


Kierunek Sapenta, gdzie jest "wesoły cmentarz". Na grobach namalowane są obrazki przedstawiające co defunctus robił za życia, albo jak umarł. Np. namalowany jest obrazek jak dziewczynka wpada pod samochód, albo jak chłopak na wrotkach wpada pod pociąg. Niedaleko jest cerkiew z mega wysoką drewnianą wierzą.

Kierunek Viseu de Sus drogą przez dolinę rzeki Izy. Piękna trasa, przed domami piękne drewniane wielkie wrota. Na serpentynach Miras jedzie w stylu supermoto, co się kończy glebą. Viseu de Sus - hotel, żarcie i jamparaound w fajnej miejscówce. Rano z bólem głowy na stacje kolejki wąskotorowej. Chcieliśmy wrzucić na platformę bajki, ale tego dnia się nie dało wiec zrobiliśmy wycieczkę w dwie strony do pięknej doliny. Jedzie się czadową ciuchcią parową, mega widoki, strumyki, wąwozy. Co jakiś czas ciuchcia staje i nabiera wodę ze strumyków. Wąskotorówka używana jest od "ho ho dawna już" do zwożenia drewna. Jeżdżą tu też komiczne drezyny z karoseriami samochodowymi.

Po powrocie zastaje moją TTRe sflaczałą, wiec łatanie, pizza party i jazda asfaltem, a potem zjazd na off w miejscowości Carlibaba w kierunku Brodina de Jos. B. fajna trasa, wieczorem jesteśmy przy samej granicy z Ukrainą. Jakiś patrol graniczy nas spisuje i proszą, żebyśmy uważali. Nowy jeep, fluent english - pełna kultura. Śpimy gdzieś w kszaczorach.

Następnego dnia fajny off, Safran łapie 2 gumy naraz, dojeżdżamy do ……(hmm nie mam tego na mojej mapie), gdzie sekcja kulturalna Safranow zarządza zwiedzanie wypasionych cerkwi. Jedna przemiła mniszka daje nam chleb i masło. W ogóle wszyscy ludzie przesympatyczni.

Wieczorem dojeżdżamy do Vatra Dornei, szukamy jakiegoś taniego hotelu z TV, żeby obejrzeć finał. Finał bleee i idziemy na jamparaound.

Następnego dnia lenistwo i jazda na mega wypasiony offroad: Panaci, Paltinis, Darmowa, Bilbor, Capu Corbului. W pewnym momencie szukaliśmy jakiegoś szlaku, który miał odbić w lewo. Coś takiego znaleźliśmy, chociaż po długiej walce okazało się, że to jest rzeka. W czasie walki straty były spore, w trapim spaliło się sprzęgło. Zostały nędzne resztki, ale trap ledwo ruszał, na płaskim jechał max 60km/h, a podjazdy to była masakra. Właściwy skręt znaleźliśmy jakieś 500m dalej.

Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości X i śpimy w pensjonacie z widokiem na wypasiony most (miejsce gdzie rzeka Bistrita wpływa do jeziora Izverul Muntelui). Kombinujemy co z tym sprzęgłem, okazuje się że ekspresowy DHL z Polski kosztuje chore pieniądze (~1500zl), a Honda potrzebuje na ściągnięcie sprzęgła 1-2 tygodnie. Decyzja jest taka, że jedziemy i zobaczymy co dalej. Spotykamy ekipę na rowerach z PL: 1 - twardzielka i 2 twardzieli.

Następnego dnia wąwóz Bikaz - super!

Trap jedzie asfaltem a ja z Mirkiem chcemy zaliczyć jakiś off: Ciułani -> Varsag. Mieliśmy to pyknąć, a musimy ostro rzeźbić. Ostry, śliski podjazd - walka o każdy metr. Wykończeni dojeżdżamy wieczorem do Odorheiu Secuiesc, pensjonat, prysznic, pizza party.

Następnego dnia zwiedzanie: Sighisoara (pikna) i Sibiu. Wieczorem chcemy wjechać w góry Cindrel. Ze sprzęgłem trapa coraz gorzej, więc zatrzymujemy się wieczorem w jakimś pensjonacie. Safran postanawia, że zaczyna jechać w kierunku PL, a my mamy zrobić jeszcze 1 dniową trasę i go dogonić. Wielkie żarcie, rozmowy o tym czy to coś na głową to dzik czy niedźwiedź - tego wieczoru to nie było oczywiste.

Następnego dnia żegnamy się z Safranem i jazda na pikny offroad: Oasa Mica, P.Tartarau, dookoła jeziora Vicea, P.Urdele, Novaci. Super mega wypasiony trasa. W pewnym momencie skusiło nas, żeby zjechać z szutru na jakąś ścieżkę i wjechaliśmy w poważny off, ale wszystko super oznakowane wstążkami KTM (to musiała być trasa jakiegoś rajdu KTM redbull albo enduromania). Tego dnia spotkaliśmy twardych choperowych enduromaniaków z Jasła/PL - mieli właśnie małą awarię: w jednym z moto (chyba Yamaha Dragstar) przedziurawili puszkę z filtrem oleju.

Później jazda na transfogarską (miodzio ale off lepszy) i po ciemku dojeżdżamy do schroniska położonego w cudnym miejscu (ceny chore). Safran melduje, że w sumie nieźle mu idzie, więc mamy marne szanse żeby go dogonić.


Następnego dnia zaczynamy powrót do domu. W ciągu 15 min zaliczam 2 gleby na asfalcie. Druga gleba boli i psuje mi się humor. Generalnie cięcie, cięcie, cięcie. Śpimy na Słowacji.

Następnego dnia PL, w okolicach Chorzowa Mirek skręca do domu a ja cięcie gięcie i dojeżdżam wieczorem do Gdańska.

Super wyjazd i super ekipa. No i WIELKIEGO rispekta dla Safrana za to, że twardo znosił niektóre zupełnie nie-transalpowe odcinki.
Big thx dla Szyntiego ze przesłanie mi i Safranowi ciuchów.


Mac