Relacja

Odnosnie kierunku, jak zawsze jestesmy zgodni; jedziemy na wschód. Sa za to rozbieznosci co do szczególów. Maciek chce dotrzec przez Kaukaz do Turkmenistanu i Kazachstanu, ja tylko na Kaukaz. Przemas twierdzi, ze wszystko mu jedno, byle zmiescic sie w dwóch tygodniach i zeby nie musial zajmowac sie organizacja, bo nie ma czasu (jeszcze nie wie, ze i tak sie zajmie). Goraca dyskusja toczy sie przez caly wieczór poprzedzony wielogodzinnym rajdem po mazurskich rzekach, bagnach i sciezkach. Pomysl Macka jest zdecydowanie najciekawszy, ale niemozliwy do zrealizowania w zakladanym czasie. Skupienie sie tylko na Gruzji i Armenii trudno nazwac szczytem ekstrawagancji podrózniczej, ale byc moze pozwoli wczuc sie w klimat regionu i lepiej go poznac.
Maciek, jak zawsze uparty, nie daje sie przekonac do mojego pomyslu. Robi sie ponuro; za chwile wszyscy sie na siebie poobrazamy i zmeczeni wrazeniami calego dnia pójdziemy spac... Ostateczna decyzja jest brak decyzji, czyli: kto rzuca pomysl, niech organizuje (tzn. ja), reszta dolaczy jesli zechce. Przemas akceptuje Kaukaz, Maciek daje do zrozumienia, ze nie jest specjalnie zainteresowany taka wizja przyszlosci, ale nie mówi kategorycznie "nie". Gdyby ostatecznie odmówil udzialu Przemek ani ja nie bylibysmy zbyt szczesliwi, bo Mac jest gosciem wesolym i oryginalnym. Trudny we wspólpracy, ale mozna na nim polegac w kluczowych momentach.
Rozstajemy sie wczesnym rankiem. Postanawiam zajac sie sprawa bez wzgledu na przebieg wydarzen. Przekopuje biblioteki i Internet w poszukiwaniu informacji o Gruzji i Armenii. Znajduje kilka polskich stron WWW. Wsród materialów zagranicznych wiecej jest informacji o Armenii. Na podstawie zdobytej wiedzy i zakupionej mapy wyznaczam trase przez oba kraje. Miedzyczasie Maciek decyduje sie jechac, choc nie wie czy dostanie urlop poczatkiem lipca... Sukces- dostanie! Tyle ze paradoksalnie, to on okazuje sie byc najbardziej ograniczony czasowo. Mamy juz czerwiec i trwa koncowe odliczanie. Brakuje ostatecznego planu dotarcia do Gruzji i co najgorsze wiz do obu krajów. To zadanie dla Super Przemasa! Rusza wiec do walki z biurokratycznym zlem o uzyskanie pozwolenia na wjazd w trybie przyspieszonym. Bedzie nas to sporo kosztowalo... Maciek zbiera informacje o przeprawie promowej z Odessy do Poti. Czas na przygotowanie maszyn; Mac ma sie najlepiej: jego niezawodna Yamaha TTR 600 jest gotowa odkad rzucil ja w kat garazu po powrocie z Mongolii. Zmiata pajeczyne, wygrzebuje z chlodnicy oleju prazone mongolskie koniki polne, zmienia olej i opony, kopie raz, drugi, trzeci, dziesiaty,...., dwudziesty pierwszy i choc zmeczony tym kopaniem, zglasza gotowosc. Dwie pozostale maszyny to nowe Suzuki DRZ 400E. Slyszelismy o tym modelu bardzo dobre opinie, ale nigdy nie testowalismy osobiscie. Mamy nadzieje, ze nie okaze sie zbyt wyczynowy w stosunku do naszych potrzeb. Najbardziej przeraza widok kanapy, która w porównaniu z XT, czy TTR wydaje sie miescic w przerwie miedzy jednym a drugim posladkiem. Po mazurskich testach sredniodystansowych jestesmy jednak mile zaskoczeni i nie musimy juz obawiac sie o naruszenie pieknej rzezby naszych tylków. Sporo jest do zrobienia. Przeglad, wymiana opon, zalozenie duzego zbiornika, handbary, bagaznik i wiele innych drobiazgów pochlania olbrzymia kase, a przeciez jeszcze nigdzie nie wyjechalismy!
Trudno mi w to uwierzyc, ale jednak wyprawa dojdzie do skutku! Spotykamy sie we Wlodawie w domu Panstwa Wegier, czyli moich tesciów. Jestem tu juz od kilku dni; Przemas dojezdza w piatek wieczorem i pomaga mi skrócic lancuch (wlasciwie to ja pomagam jemu). Mac dociera bladym switem, mial najdalej, jechal cala noc i ledwo dojechal. Pod koniec wydawalo mu sie, ze pedzi z predkoscia dzwieku, kiedy pochylil glowe, by zmniejszyc opór spychajacego go z siedzenia powietrza dostrzegl, ze wskazówka predkosciomierza wskazuje az... 60 km/h. Zeby wprowadzic nieco dyscypliny wsród moich dekadenckich kolegów strasze ich wczesna pobudka, tyle ze nic sobie z tego nie robia, ostatecznie to oni musza czekac na mnie. Kazdy z nas pakuje sie do jednego wora 60l i malego plecaka.
Czekamy jeszcze chwile na listonosza, który powinien dostarczyc rezerwowa zapinke do lancucha wyslana priorytetem dwa dni wczesniej z Warszawy, ale zapinka nie dotrze tu dzisiaj ani nigdy, choc jeszcze o tym nie wiem. Tak czy owak o jedenastej decydujemy sie wyruszyc. Kierujemy sie na Zosin, bo to male przejscie i nie powinno tam byc kolejek. Dojezdzamy i widzimy, ze wiele, bardzo wiele ludzi pomyslalo tak jak my. Kolejka ma chyba kilometr dlugosci, ale nie poddajemy sie bez walki. Kierujac sie maksyma: "kto nie posuwa sie do przodu ten sie cofa" napieramy pod sam szlaban. Zly pan celnik nie ulega czarowi enduro, ani nawet hiperseksownego Przemasa i kaze wrócic na koniec kolejki. Juz chcemy podwinac ogony i zniknac, ale kierowca jednego z samochodów radzi jechac na Hrebenne, twierdzac, ze tam przepuszcza nas bez kolejki. Skad wiedzial? Nie wazne! Wazne, ze Opatrznosc jak zawsze nad nami czuwa. Odprawa odbywa sie sprawnie i w wyjatkowo wesolej atmosferze. Przemek wypracowal sobie nawet nowa ksywke "diadia", czyli wujek. Na koniec celnik prosi zebysmy pojechali kawalek na gumie. Dwa razy nie trzeba nam powtarzac. Przemas stwierdza, ze skoro jest takie wziecie na "wheele", bedzie cwiczyl cala droge, zeby dojsc do perfekcji. Dotrzyma slowa i bedzie z nas najlepszy.
Zdecydowalismy sie jechac do Odessy bocznymi drogami. Mamy nieprzyjemne doswiadczenia z ukrainska milicja sprzed trzech lat, kiedy to m. in. próbowali wymusic na nas "mandat" za brudne tablice rejestracyjne, w koncu zabrali 4 baterie do latarki i dali spokój. Tym razem spodziewamy sie podobnych atrakcji.
Poczatkowo poruszamy sie wzdluz polskiej granicy w kierunku pólnocnym. Nie musimy sie spieszyc, bo prom odplywa dopiero w srode, a mamy przeciez sobote i niewiele ponad 1000 km do pokonania. Nocujemy w niewielkiej wiosce u, jak zawsze goscinnych, ludzi. Niedziela ukazuje absurdy ukrainskiej urbanistyki; poruszamy sie pod prad jednokierunkowymi ulicami (jak wszyscy), mijamy osiedla bloków bez okien, w których mieszkaja ludzie. Trafilismy nawet na znak "zakaz ruchu" z adnotacja, ze za nieprzestrzeganie zakazu mozna zostac zastrzelonym. Gdzies po drodze gubie tablice rejestracyjna, diadia Przemas pewnie o malo nie dostal nia w glowe, ale nic nie zauwazyl. Smieje sie, ze tym razem ja zostane glównym nieszczesnikiem wyprawy. Do tej pory faktycznie udawalo mi sie uniknac zlej mojry. Nigdy nie zlapalem nawet gumy (w Mongolii Przemas 8 gum, Maciek 7, Pawka 0(!)). Majac w perspektywie spotkanie z Gajowcami nie jest mi specjalnie do smiechu, ale staram sie o tym nie myslec. Sielanka nie trwa dlugo. Przejezdzajac przez jeden z wielu drogowych posterunków ukazuje mi sie przed oczami wesolo podrygujaca pasiasta paleczka pana Milicjanta. Zjezdzamy na pobocze, Przemas zaslania mój tyl jak sie da, ale i tak za moment musza sie zorientowac. Gdzie jedziecie? Co to za motocykle? Ile maja mocy? Moze pokazecie jak sie jezdzi na gumie? Oczywiscie, ze pokazemy! Nie sprawdzil nawet dokumentów! Co za fuks! Sami nie mozemy w to uwierzyc. Wieczorem docieramy do Laduzyna na Górnym Bugiem. Poszukujac miejsca na dziki nocleg przedzieramy sie przez nadrzeczne legi i pola uprawne, az docieramy do pieknego jeziora z ciepla i czysta woda. Nie omieszkamy skorzystac z okazji, by zmyc dwudniowy brud i wyprac co sie da. Zeby oszczedzac przestrzen bagazowa zabralismy tylko jeden dwuosobowy namiot. Scisnieci jak sardynki w puszce, kazdy próbuje wywalczyc sobie jak najwiecej miejsca. Brakuje powietrza. Boje sie co bedzie jak sie nieco bardziej zapuscimy... Póki co udaje nam sie przetrwac i jestesmy coraz blizej Odessy, do której docieramy popoludniu nastepnego dnia. Tuz przed miastem gasnie mi motocykl. Potem zapala, ale po chwili znów gasnie. Jestem przerazony; Przemek wykrakal. Droga szybkiego ruchu, wokól pusto, zar leje sie z nieba. Zabieram sie za rozkrecanie motocykla i czuje, ze za chwile zwariuje od tego upalu. Mac napawa sie wyzszoscia swojej prawie 3-letniej Yamahy nad nowym Suzuki. Przemas uspokaja go, informujac, ze jego motocykl z pewnoscia wkrótce wybuchnie. Tymczasem ja szukam akumulatora po stronie tlumika, poszukiwania koncza sie fiaskiem wiec przerzucam sie na druga strone. Moi wredni koledzy maja niezly ubaw. Sprawdzam cala instalacje krok po kroku. Przemyslana konstrukcja pozwala rozebrac maszyne do golego w ciagu kilku minut, ale w tym zarze to dla mnie wieki. Zaczynamy sprawdzac wszystkie zlaczki. Eureka! Jedna jest poluzowana. Jestem uratowany.
Odessa okazuje sie byc przepieknym miastem; pelna szerokich brukowanych ulic obsadzonych platanami robi na nas wrazenie. To nie jest Ukraina jaka znamy. Zanim przyjrzymy sie jej blizej chcemy zostawic wszystko na jakims polu namiotowym. Bladzac trafiamy na pozakrecane, wybitnie strome schody. Nie mamy zamiaru nimi zjezdzac, bo to zakrawa na samobójstwo, ale one ewidentnie prowadza do interesujacej nas drogi. Mamy pietra, ale decydujemy sie na to wariactwo. Maciek prowadzi, ja zamykam. Przedostatnia partia schodów nie wytrzymala naporu trzeciego motocykla i posypala sie za mna z hukiem. Znikamy.

Jakby nigdy nic dojezdzamy i meldujemy sie na kempingu. Niezwlocznie ruszamy na zwiady. Kierowca taxi puszcza nam ukrainskie disco tak glosno, ze slychac je na drugim koncu miasta. Na szczescie do Schodów Potiomkinowskich nie jest daleko. Stare miasto to dzielnica luksusu z najwyzszej pólki. Nigdzie w Europie nie zobaczylem tylu wypasionych bryk w tak krótkim czasie! Po kolacji niektórzy poczuli dryg w biodrach, ruszamy wiec na poszukiwanie dyskoteki. Taksówka wiezie nas do rozrywkowej dzielnicy, gdzie dyskotek jest na peczki, jedna lepsza od drugiej, az nie wiadomo która wybrac. Po godzinie udaje sie podjac decyzje. Lokal oraz profesjonalni tancerze i tancerki robia wrazenie. Diadia Przemas próbuje flirtu. Najelegantszy strój na jaki moglismy sobie pozwolic, czyli korkotrampki i sandaly za dwadziescia zlotych, obciete nozyczkami do pól lydki spodnie i sprane koszulki nie wzbudzaja zachwytu wsród Ukrainek. Najwyrazniej nie orientuja sie w najnowszych tendencjach mody! Po kilku rozwodnionych drinkach, majac na uwadze rozpoczynajacy sie nastepnego dnia rejs z pobliskiego Iliczeska do Gruzji, wracamy na kemping.


Poranek wita nas sloncem, ale olowiane chmury na horyzoncie zwiastuja rychla zmiane pogody. Oberwanie chmury trwa krótko, ale dopada nas w najbardziej odpowiednim momencie, kiedy nie mamy sie gdzie schowac. Po dlugich poszukiwaniach odnajdujemy kasy biletowe, gdzie dowiadujemy sie, ze nasz prom wyplynie najwczesniej za dwa dni. Grafik mamy napiety, a tu taka historia. Próbujemy cos wskórac dzwoniac do tajemniczego Olka Zawieruchy, jednak on tylko nas zwodzi. Zastanawiamy sie nad powrotem do Odessy, ale poznajemy czterech sympatycznych Gruzinów (Alek, Chwisza, Gela i Iwan), którzy przylecieli na Ukraine w celach zarobkowych, jednak bez zadnego powodu zostali aresztowani na dwa tygodnie, a zwolniono ich dopiero po zaplaceniu 500 Euro lapówki. Paranoja! Postanowili ograniczyc sie do zwiedzania i nawiazywania bardzo licznych, bliskich kontaktów z kobietami. Opowiesci o restrykcyjnym podejsciu do seksu w Gruzji okazaly sie prawdziwe. Mezczyzni jezdza wiec na dziewczynki na bezpruderyjna Ukraine. Znajdujemy sobie miejsce na nocleg w hotelu na godziny. Brak wolnych pokoi zmusza nas do wynajecia dwóch sal bilardowych. Organizujemy sobie mocno zakrapiany wieczorek zapoznawczy, który konczy sie w kolejnej nadmorskiej dyskotece. Prowadzi nas tam dziwny Azer. Niepostrzezenie dolaczyl do imprezy po skonczonej pracy w pobliskim warsztacie samochodowym. Jest sympatyczny, ale nie budzi zaufania, szczególnie kiedy pokazuje schowany w bucie nóz. Przemek najwyrazniej wpadl mu w oko, mamy wiec z Mackiem spokój. Stoly bilardowe zostaly zarezerwowane na dwanascie godzin, po powrocie uznaje, ze nalezy w koncu zrobic z nich uzytek i polozyc sie spac. Przemas z Mackiem jeszcze walcza. Punkt 6:50 rano, czyli dziesiec minut przed wygasnieciem dzierzawy zjawia sie burdel mama i robi nam brutalna pobudke: szczypie po rekach, krzyczy, itp. Nie przypominamy sobie zebysmy zamawiali budzenie. Ona informuje nas, zebysmy sie zbierali, bo czas wynajmu sal bilardowych za chwile sie konczy. Prawdziwa kobieta interesu, bez dwóch zdan. Jestesmy jeszcze mocno wczorajsi, ale nie mamy wyjscia; zabieramy Gruzinów na jednoosobowe motory i jedziemy pod kasy czekac na Godota. Szybko pozbywamy sie zludzen o wczesniejszym rejsie i wracamy do hotelu. Pokoje sie zwolnily, mozna wiec wyspac sie po ludzku. Nastepuje kryzys imprezowy. Uplyw czasu bardzo nas niepokoi, nie mamy pewnosci, czy jutro faktycznie wyplyniemy.


Rano udaje sie kupic bilety, spotykamy nawet Ormian wracajacych z dwu i pól rocznego pobytu w Polsce. Pracowali, nauczyli sie jezyka i bardzo polubili Polske. Nie wracaliby do Armenii, gdyby nie rodzina. Odprawa ciagnie sie w nieskonczonosc, bo wlasciwie nic sie nie dzieje. Po czterech godzinach przychodzi celnik i prosi jednego z nas na bok. Wiemy co sie swieci wiec delegujemy Przemasa, naszego specjaliste do spraw finansów. Zeby nie bylo problemów trzeba dac po targach 10$. Niektórzy placa wiecej. Problemów rzeczywiscie nie ma. W recepcji olbrzymiego, eleganckiego promu wita nas mlody cwaniaczek, jeden z podoficerów i proponuje dla trzech kajute czteroosobowa. Obiecuje nikogo nie dokwaterowac za symboliczne 15$. Mamy sporo cennych rzeczy wiec akceptujemy propozycje.
Nasi gruzinscy koledzy dostaja sie na poklad dopiero o 22:00, ale bez dodatkowych oplat.
Wyplywamy o piatej rano. Mamy kolejny dzien w plecy i nie wyglada na to, zeby ktos tu przejmowal sie jakims rozkladem jazdy; trzy dni w ta, czy w ta, co za róznica?


Jest tak upalnie, ze wygina sie metalowa podloga na pokladzie, a pokrywajaca ja farba klei sie do butów. GPS Macka pokazuje predkosc 17 km/h. Na obiedzie zostajemy poinformowani o zmianie celu podrózy: zamiast do Poti, plyniemy do Batumi. Jest potwornie nudno, ale w koncu dostrzegamy lad. Do portu wchodzimy o 10:00, widok przepiekny: znajdujace sie niedaleko imponujace wzgó rza tona w chmurach. Klimat musi tu byc cieply, bo wszedzie rosna palmy. Z zejscia na lad cieszymy sie jednak przedwczesnie. Wysiadaja tylko piesi, amerykanski dyplomata i dziany Bialorusin z rodzinka. Takie jest zarzadzenie i nie ma dyskusji. Sfrustrowani rozstajemy sie z nowymi przyjaciólmi. Zapraszaja nas do Vale, ich rodzinnej miejscowosci. Obiecujemy, ze wpadniemy, jak tylko bedziemy w okolicy. Tymczasem czeka nas rejs do Poti, gdzie spedzamy na redzie caly nastepny dzien. Jestesmy zalamani. Póznym popoludniem cumujemy i zaczynaja sie prawdziwe problemy.

 

Najpierw wizyta dwóch bezczelnych gruzinskich celników. Zeby nie bylo problemów trzeba zaplacic- nie mamy innego wyjscia. Nastepnie przy wyjezdzie z promu slona oplata za skorzystanie z mostu. Mamy dosc i ostro protestujemy. Dzwonimy nawet do naszych nowych kolegów, ale to nie pomaga. Ostatecznie kapitulujemy i placimy. Chce mi sie wracac, ale to dopiero poczatek gehenny. Maciek z Przemkiem lataja od urzednika do urzednika, a kazdy próbuje wyciagnac od nich kase. Przyzwyczajony do roli koniuszego pilnuje dobytku i odpowiadam na tysiace pytan ogladaczy; wszystkie dotycza pojemnosci, mocy, predkosci maksymalnej, zuzycia paliwa i ceny, która zawsze zanizam w zaleznosci od poczu cia zagrozenia. Okolo pólnocy konczy sie droga przez meke, tylko co dalej? Majac w pamieci artykul o Gruzji w jednym z zimowych numerów Swiata Motocykli i traumatyczne przezycia autora obawiamy sie podrózowac noca. Dwaj sympatyczni kierowcy malych ciezarówek oferuja pomoc. Konwój wyrusza. Mijane zasieki i stanowiska z karabinami maszynowymi napelniaja nas coraz wiekszym przerazeniem. Co my tu do cholery robimy?! Wioski i miasteczka sa zupelnie ciemne, nie wiemy jeszcze, ze prad w Gruzji jest tylko w godzinach od 19:00 do 23:00 (W wiekszych miastach cala dobe). Moja felerna zlaczka znowu sie poluzowala, przez co gasnie mi motor.

Po szybkiej naprawie dziala bez zarzutu. Kierowcy prowadza nas na strzezony parking, gdzie okolo drugiej w nocy kladziemy sie spac na drewnianym tarasie. Wczesniej placimy kilka larów za strózowanie sympatycznemu policjantowi, którego tusza przelewa sie przez jeczace od ciezaru, filigranowe krzeselko. Jestesmy tak wyczerpani, ze nie przeszkadzaja nam nawet spaliny wydmuchiwane w twarz z rozgrzewanego silnika autobusu z lat szescdziesiatych.

Budzimy sie o 5:00, zmywamy sadze i postanawiamy ruszac w droge. Dopiero teraz, kiedy jest jasno mozemy zobaczyc jak wyglada Gruz ja; nawet z brudnego, ruchliwego parkingu widok jest piekny! Po kilku kilometrach wzdluz rzeki zjezdzamy w boczna druzke. Wreszcie konczy sie asfalt i mamy to czego szukalismy, czyli bloto, szutry, kamienie, wode, a wszystko w bajecznej scenerii. Tylko Maciek, prowadzacy nas caly czas jak po sznurku, zdecydowal sie na opony z kostka; sa chwile, ze mu zazdroscimy, ale teren nie jest az tak ciezki, zebysmy z Przemkiem nie mogli dac sobie rady. Po kilku kilometrach jestesmy wreszcie przyzwoicie ubloceni. Ostatnie dni musialy byc deszczowe, a bardziej niz blota spodziewalismy sie kurzu. Odpowiada nam taki stan rzeczy.

Po kilku godzinach docieramy do Gori, rodzinnego miasta Stalina. Przewodniczka zakochana w wodzu rewolucji oprowadza nas po eleganckim muzeum. Ani slowem nie wspomina o terrorze i zbrodniach pana Józefa. Za niewielka oplata robimy sobie zdjecie przy oryginalnym biurku wodza. Przemas marudzi, ze jest niewyspany i chce sie polozyc. Namawiamy go do podjecia heroicznego wysilku dotarcia do oddalonego o 20 km skalnego miasta. Zgadza sie, lecz nie przestaje marudzic. Miasto wykute w litej skale kilka tysiecy lat wstecz imponuje architektura i kilkoma ciekawymi rozwiazaniami, np. systemem kanalizacji. Zwieczeniem dziela jest niewielki kosciól osadzony w centralnym, najwyzszym punkcie miasta.


Konczymy zwiedzanie i kierujemy sie na Borjomi (Borzomi), turystyczno-uzdrowiskowa miejscowosc oddalana o mniej niz 200 km. Obiado-kolacje zjadamy w sympatycznej restauracji, gdzie przez 40 minut trwa spontaniczny pokaz tanca ludowego w wykonaniu trzech mlodych kobiet. Robia wrazenie!
Nocujemy na dworcu kolejowym.

Rano wypoczeci decydujemy sie dotrzec piechota do polozonych wsród gór goracych zródel. Maciek przy pakowaniu nie moze znalezc kasku. Zaczyna wpadac w panike, ale przypomina sobie o wieczornej wizycie w sklepie spozywczym. Wlasciciel lokalu z poblazliwym usmiechem oddaje kask. Uff!


Park i znajdujace sie w nim budowle przypominaja o dawnej swietnosci regionu odwiedzanego niegdys przez najwyzszych dostojników Zwiazku Radzieckiego. Nic dziwnego, ze tak wiele napotkanych osób teskni za dobrobytem, praca i dostepna cala dobe energia elektryczna w czasach sowieckiego sojuzu. Z drugiej strony widac niezlomna wiare ludzi w nowego prezydenta Gruzji. Wszyscy zgodnie twierdza, ze Sakaszwili uzdrowi ich ojczyzne. Oby mieli racje.
Kolo poludnia wyruszamy do naszych przyjaciól w Vale. Jedziemy przez kurort narciarski Bakuriani, nastepnie przekraczamy przelecz na 2600 m n.p.m. Po drodze, poza bajecznymi widokami mamy okazje podziwiac postepy w budowie gigantycznego rurociagu. Okazuje sie, ze prace trwaja jednoczesnie na róznych odcinkach w calej Gruzji. Ekipy techniczne wyposazone sa wylacznie w nowe, biale, terenowe Toyoty. Droga wijaca sie stromymi zboczami, choc gruntowa, jest bardzo dobrej jakosci. Psuje sie wyraznie dopiero za przelecza i to na tyle, ze Przemas o maly wlos nie topi swojej maszyny w jednej z gigantycznych kaluz. Poza kaluzami nie ma blota, sa za to gigantyczne koleiny, w których móglby zmiescic sie motocykl z kierowca i nikt by ich nie zauwazyl. Nareszcie doczekalismy dobrej widocznosci. Obserwujemy malownicze jeziorka polodowcowe i czterotysieczne szczyty; w zlebach jeszcze zalega snieg (moze nigdy nie topnieje?). Nie spotykamy zadnych pojazdów az do pierwszego miasta. Zaczyna sie kiepski asfalt, ale widoki nadal sa przednie. Montuje kamere skierowana w tyl, chlopcy moga wreszcie wyzyc sie artystycznie. Maciek jest na tyle pochloniety swoim gwiazdorstwem, ze nie zauwaza jednego z zakretów... Zwir nie pozwala mu mocniej sie pochylic wiec wbija sie pobocze. Szczesliwie zdolal nieco wytracic predkosc, gdyby nie to, spadlby ze skarpy wraz ze swoja Yamaha do rwacej rzeki. Po godzinie od tego wydarzenia jestesmy w Vale.

Miasto jest male, polozone blisko granicy z Turcja. Alek zaprasza nas do swojego domu. Cala rodzina wyprowadza sie z domu na czas naszej wizyty. Kobiety pojawiaja sie tylko po to, zeby przygotowac i podac jedzenie. Impreza sie rozkreca. Jestesmy wszyscy w komplecie, zgodnie z tradycja, przy stole nie ma pan, jest za to dwudziestolitrowy kanister domowego wina i kilka litrów czaczy (wódka ze sliwek). Przed wypiciem kazdej szklaneczki wina gospodarz imprezy zwany "tamada" wyglasza piekny toast. Wina nie trzeba pic do dna, ale i tak za kazdym razem szklaneczki uzupelniane sa do pelna. Po kilku godzinach jestesmy juz bracmi. Maciek w dowód przyjazni otrzymuje piekny, dlugi nóz. Oby nie mial z nim klopotu na granicy.


Rano jestesmy w kiepskiej formie wiec Gruzini proponuja wycieczke do leczniczych goracych zródel w Abastumani. Pokonanie 35 km zajmuje prawie godzine. Nasi dwaj pasazerowie; Alek i Chwisza niemilosiernie cierpia na wybojach. Nastepnym razem wezmiemy dla nich poduszki.

Po powrocie Maciek zaskakuje nas decyzja o natychmiastowym powrocie do Polski przez Turcje. Wiemy, ze ma swoje powody, ale jestesmy mocno zaskoczeni. Odprowadzamy go do granicy, gdzie sie rozstajemy.
Przemasa i mnie czeka kolejna impreza pod tytulem: "urodziny zony Geli". Zakladamy najlepsze sandaly i najmniej sprane koszulki, wybieramy w sklepie prezent i w droge. Przyjecie jest bardzo sympatyczne. Jestesmy jednak zszokowani, ze nawet podczas obchodów wlasnych urodzin kobieta nie moze siedziec z mezczyznami przy stole. Polki maja sie jednak dobrze! Nastepnego dnia nasi przyjaciele oprowadzaja nas po pobliskich ruinach zamku, po czym ruszamy w strone Tbilisi. Nie chcac jechac asfaltem wybieramy ciekawsza, rzadziej uczeszczana droge. Napotkani ludzie twierdza, ze nie przejedziemy, ale jestesmy uparci. Faktycznie robi sie ostro; jest sporo blota, kolein, zadnych oznaczen kierunków. Pytamy o droge napotkanych pasterzy i kogo tylko sie da. Przedzieramy sie przez takie odcinki drogi, gdzie podluznych zaglebien nie mozna juz nazwac koleinami; to sa wielkie wyzlobione przez wode rowy! Co kawalek, na dlugosci nieraz kilkuset metrów, trakt zmienia sie w spieniony potok. Zaliczam dwie niegrozne gleby, Przemas radzi sobie lepiej. Ale jazda! Szkoda, ze nie ma tu Macka. Niestety to co dobre szybko sie konczy, ostatnie 150 km do stolicy pokonujemy kiepskim asfaltem. Liczymy, ze uda nam sie zalatwic tani przelot z motorami do Kijowa. Na miejscu okazuje sie, ze przekazane nam telefonicznie informacje byly nieprawdziwe, a rzeczywista cena jest trzykrotnie wyzsza niz sie spodziewalismy. Mozemy zapomniec o Armenii. Pozostaje nam pójsc w slady Macka lub wracac promem. Wybór drugiej opcji moze oznaczac wiele dni oczekiwania, decydujemy sie wstepnie na pierwszy wariant. Kierujemy sie z Tbilisi do Batumi. Na nocleg niezbyt fortunnie wybralismy sobie uciazliwe sasiedztwo glównej magistrali kolejowej, ale nie mamy sily na przeprowadzke. Po raz ostatni skladamy krótka wizyte w Vale i jedna z ponoc glównych dróg jedziemy nad morze. Asfalt jest kiepski, a czasem nie ma go wcale, za to zmieniajace sie jak w kalejdoskopie krajobrazy zapieraja dech. Na miejscu jestesmy okolo pietnastej. Znajdujemy hotel i ruszamy na miasto w poszukiwaniu biura promowego.

Nawiazujemy rozmowe z Gurami, który pomaga nam jak moze i proponuje wraz z kolega zwiedzanie miasta mercedesem klasy S. Nie stawiamy oporu. Czy ktos jeszcze watpi w nasze szczescie? Po zmroku zmieniamy mercedesa S na E i jedziemy na kolacje. Rano okazuje sie, ze na prom nie ma w najblizszym czasie nadziei. Pozostaje nam tylko wykapac sie w morzu i zamknac petle wokól Morza Czarnego. Do domu wracamy podobnie jak Maciek przez Turcje, Bulgarie, Rumunie, Wegry i Slowacje.

To istny maraton. Jedynie w Stambule zatrzymujemy sie na pól dnia odpoczynku. Kolejne tysiace kilometrów monotonii przerywa dopiero moja spektakularna kraksa na Wegrzech. Przy mniej wiecej 80 km/h wchodze w niezbyt ostry zakret i w ciagu ulamka sekundy zaczynam pikowac w kierunku Matki Ziemi. Laduje na prawym boku i rozpoczynam piekny slizg. Kiedy wydaje mi sie, ze juz wyhamowalem stawiam lewa noge na asfalcie. Podeszwa blyskawicznie lapie przyczepnosc; staw skokowy zostaje skrecony, a ja beztrosko szybuje w powietrzu. Ladowanie mam tym razem mniej przyjemne, bo na makówke. Radosne podrygi koncze na poboczu przeciwnego pasa ruchu. Przemas, który jechal za mna i mial okazje podziwiac akrobacje krzyczy zebym sie nie ruszal, zatrzymuje nadjezdzajace z przeciwka samochody (dobrze, ze nie nadjechaly wczesniej, bo bysmy sie bezposrednio spotkali) i biegnie mnie dobic... Nie trzeba, chociaz wszystko mnie boli dam rade jechac. Uratowaly mnie liczne ochraniacze, a wlasciwie sponsor TNT MOTOCROSS, od którego je dostalem. Motocykl jest prawie nienaruszony; lekko przytarty jest tylko handbar, podnózek i torba. Po kolejnych 350 km jestesmy w Bielsku-Bialej.

WNIOSKI PRAKTYCZNE
1. Nie mozna poznac kraju, ani tym bardziej sie o nim wypowiadac, jesli spedza sie w nim 2 lub 3 dni, a podróz ma charakter tranzytowy.
2. Gruzja nie jest krajem bogatym, ale gosci traktuje sie tu z czcia, jesli bedziesz odnosic sie do miejscowych z szacunkiem i otwartym sercem, beda dla Ciebie wspanialymi przyjaciólmi.
3. Nalezy unikac wizyt w rejonach wasni etnicznych (Abhazja, Poludniowa Osetia), bo zamieszkujacy je ludzie sa czesto zdesperowani i gotowi na wszystko, by utrzymac przy zyciu siebie i swoje rodziny. Czy my jestesmy inni?
4. Siec drogowa jest w kiepskim stanie; naprawde dobra jest tylko glówna droga laczaca Poti z Tibilisi. 5. Nawet na marnych drogach odbywa sie transport pasazerski.
6. Paliwo dostepne jest bez problemu i kosztuje ok. 50% tego co w Polsce.
7. Zasieg trzech sieci komórkowych pokrywa szczelnie prawie cala Gruzje, lacznie z na pozór dzikimi górami!
8. Odleglosc miedzy osadami, gdzie mozna zaopatrzyc sie w podstawowe dobra i uzyskac pomoc rzadko przekracza 100 km. (Zwykle nie wiecej niz 30 km).
9. Wielu Gruzinów biegle posluguje sie jezykiem rosyjskim, nieliczni znaja angielski.
10. Klopoty z korupcja tylko na granicach. Policja sie nie czepia.
11. Zycie jest pelne niespodzianek.

Paweł Lachowski (cziełowiek pałka)